Kiedy wróciłem, Random i Flora czekali już w mojej kwaterze. Random spojrzał najpierw na Klejnot, potem na mnie. Kiwnąłem głową. Skłoniłem się lekko przed Florą.
      - Siostro - powiedziałem. - Minęło sporo czasu, a potem jeszcze więcej.
      Wyglądała na trochę przestraszoną; to dobrze. Uśmiechnęła się jednak i podała mi rękę.
      - Witaj, bracie. Widzę, że dotrzymałeś słowa.
      Miała jasne, złote włosy. Obcięła je, zachowując jednak grzywkę. Nie potrafiłem zdecydować, czy podoba mi się w tej fryzurze. Miała piękne włosy. A także niebieskie oczy i całe tony próżności, dzięki której mogła spoglądać na wszystko ze swej ulubionej perspektywy. Czasami zachowywała się głupio, ale czasami wcale nie byłem tego pewien.
      - Wybacz, że ci się tak przyglądam. Ale przy ostatnim spotkaniu nie mogłem cię widzieć.
      - Cieszę się, że sytuacja została naprawiona. To było... Wiesz przecież, że nic nie mogłam zrobić.
      - Wiem - przyznałem, wspominając dźwięk jej śmiechu z tamtej strony ciemności, przy okazji którejś z rocznic wydarzenia. - Wiem.
      Podszedłem do okna i otworzyłem je wiedząc, że deszcz nie napada do środka. Lubię zapach burzy.
      - Randomie, czy dowiedziałeś się czegoś w sprawie naszego listonosza? - spytałem.
      - Niewiele - odparł. - Popytałem trochę. Nikt nie widział nikogo innego w odpowiednim miejscu o właściwym czasie.
      - Rozumiem. Dziękuję ci. Może zobaczymy się jeszcze, trochę później.
      - Kiedy zechcesz. Będę u siebie przez cały wieczór.
      Skinąłem mu głową, odwróciłem się i oparłem o parapet, patrząc na Florę. Random cicho zamknął za sobą drzwi. Przez jakieś pół minuty wsłuchiwałem się w szum deszczu.
      - Co masz zamiar ze mną zrobić? - spytała wreszcie.
      - Zrobić?
      - W aktualnej sytuacji możesz żądać wyrównania rachunków. Zakładam, że niedługo zaczniesz.
      - Możliwe - przyznałem. - Jednak większość spraw zależy od innych. A ta sprawa się nie wyróżnia. - Nie rozumiem.
      - Daj mi to, czego potrzebuję, a wtedy zobaczymy. Podobno bywam czasem miłym facetem.
      - A czego potrzebujesz?
      - Opowieści, Floro. Zacznijmy od tego, jak stałaś się moją pasterką w cieniu Ziemi. Wszystkie istotne szczegóły. Jakie były ustalenia? W czym się orientowałaś? Wszystko. Na razie tyle.
      Westchnęła.
      - To się zaczęło... - zastanowiła się. - Tak, w Paryżu, na przyjęciu u niejakiego Monsieur Focaulta. Jakieś trzy lata przed Terrorem.
      - Momencik - przerwałem. - Co tam robiłaś?
      - Przebywałam w tamtym rejonie Cienia przez mniej więcej pięć ich lat. Podróżowałam, szukając czegoś nowego, czegoś, co odpowiadałoby moim kaprysom. Trafiłam wtedy w to miejsce w ten sam sposób, w jaki znajdujemy cokolwiek. Pozwoliłam, by prowadziły mnie pragnienia, i byłam posłuszna instynktowi.
      - Niezwykły zbieg okoliczności.
      - Wcale nie, jeśli wziąć pod uwagę czas i naszą skłonność do podróży. Jeśli wolisz, to był mój Avalon, moja namiastka Amberu, dom z dala od domu. Zresztą, nazywaj to jak chcesz, w każdym razie byłam tam, na tym przyjęciu, owej październikowej nocy, gdy się zjawiłeś z taką niewysoką, rudowłosą dziewczyną. Miała chyba na imię Jacqueline.
      Słowa Flory przywołały zatarte wspomnienia, od dawna już niemal zapomniane. Pamiętałem Jacqueline o wiele lepiej, niż przyjęcie u Focaulta, ale istotnie, była kiedyś taka impreza.
      - Mów dalej.
      - Jak już powiedziałam - kontynuowała - byłam tam. Ty przyszedłeś później. Naturalnie, od razu zwróciłam na ciebie uwagę. Chociaż, jeśli ktoś trwa wystarczająco długo i wiele przy tym podróżuje, spotyka czasem osobę bardzo podobną do kogoś znajomego. Tak właśnie pomyślałam, kiedy otrząsnęłam się ze zdumienia: z pewnością jakiś sobowtór. Od tak dawna się przecież nie odzywałeś. Z drugiej strony jednak wszyscy mamy swoje tajemnice i powody, by ich nie zdradzać. To mógł być jeden z twoich sekretów. Postarałam się więc, by nas sobie przedstawiono, a piekielnie trudno było oderwać cię choćby na kilka minut od tego rudowłosego stworzonka. Twierdziłeś, że nazywasz się Fenneval, Cordell Fenneval. Nie mogłam się zdecydować, czy to twój sobowtór, czy jednak ty. Wpadła mi też do głowy trzecia możliwość: żyłeś w jakimś przyległym obszarze tak długo, że rzuciłeś własny cień. Być może wróciłabym do domu, wciąż niepewna, gdyby Jacqueline nie zaczęła się przede mną chwalić twoją siłą. Nie jest to najbardziej typowy dla kobiety temat rozmowy. W dodatku mówiła o tym w taki sposób, jakby naprawdę twoje wyczyny wywarły na niej duże wrażenie. Pociągnęłam ją trochę za język i przekonałam się, że niewątpliwie byłbyś zdolny do wszystkiego, o czym opowiadała. To wykluczało teorię sobowtóra. Zatem: albo ty, albo twój cień. Jeśli nawet Cordell nie był Corwinem, to był tropem, wskazówką, że przebywasz lub przebywałeś gdzieś blisko, w Cieniu; pierwszym prawdziwym śladem prowadzącym do ciebie, na jaki natrafiłam. Podążyłam tym śladem i zaczęłam badać twoją przeszłość. Im więcej wypytywałam, tym bardziej sprawa stawała się zagadkowa. Szczerze mówiąc, po paru miesiącach wciąż nie miałam pewności. Trafiłam na dostatecznie dużo białych plam, by wszystko było możliwe. Rozwiązanie pojawiło się następnego lata, gdy na pewien czas wróciłam do Amberu. Wspomniałam Erykowi o tej dziwnej sprawie...
      - I co?
      - No cóż... zdawał sobie sprawę...w pewien sposób... z takiej możliwości.
      Przerwała na chwilę; poprawiła leżące obok rękawiczki.
      - No, tak - mruknąłem. - A co ci właściwie powiedział?
      - Że to możesz być ty - odparła. - Twierdził, że zdarzył ci się... wypadek.
      - Doprawdy?
      - Niezupełnie - przyznała. - Nie wypadek. Powiedział, że walczyliście i zostałeś ranny. Myślał, że umierasz, i nie chciał, by obciążono go winą. Dlatego przeniósł cię w Cień i zostawił, właśnie tam, gdzie cię spotkałam. Po pewnym czasie umał, że nie żyjesz, co ostatecznie kończy wasze spory. Oczywiście, moja opowieść bardzo go zaniepokoiła. Kazał mi przysiąc, że dochowam tajemnicy, po czym wysłał mnie z powrotem, żebym cię piłnowała. Zdążyłam wszystkim opowiedzieć, jak bardzo mi się tam podobało, więc miałam dobry pretekst, by wrócić.
      - Nie wierzę, byś całkiem bezinteresownie obiecała zachować milczenie, Floro. Co ci dał?
      - Dał słowo, że nie zapomni o mnie, jeśli kiedykolwiek dojdzie w Amberze do władzy.
      - Ryzykowałaś - stwierdziłem. - W końcu miałaś coś, co mogło mu zaszkodzić: wiedziałaś, gdzie przebywa jego rywal, i znałaś rolę, jaką odegrał w pozbyciu się tego rywala.
      - Fakt. Ale te kwestie jakby się równoważyły. Musiałabym przyznać, że jestem wspólniczką, by w ogóle o tym mówić.
      Pokiwałem głową.
      - Niepewne, ale możliwe - zgodziłem się. - Czy jednak sądzisz, że zostawiłby mnie przy życiu, gdyby pojawiła się szansa przejęcia tronu?
      - Nigdy o tym nie mówiliśmy. Nigdy.
      - Z pewnością zastanawiałaś się nad tym.
      - Owszem - przyznała. - Póżniej. Uznałam, że najprawdopodobniej nie zrobi nic. W końcu było prawie pewne, że straciłeś pamięć. Nie miał powodów, żeby się tobą zajmować, póki byłeś nieszkodliwy.
      - Więc dlatego mnie obserwowałaś? Pilnowałaś, czy ciągłe jestem nieszkodliwy?
      - Tak.
      - A co byś zrobiła, gdybym zaczął zdradzać objawy powrotu pamięci?
      Spojrzała na mnie, po czym spuściła głowę.
      - Powiedziałabym Erykowi.
      - A co on by zrobił?
      - Nie wiem.
      Zaśmiałem się, a ona zarumieniła. Nie pamiętałem już, kiedy widziałem rumieniec u Flory.
      - Nie mam ochoty dyskutować o rzeczach oczywistych - stwierdziłem. - Zostałaś na miejscu i obserwowałaś mnie. Co dalej? Co się stało potem?
      - Nic specjalnego. Ty sobie normalnie żyłeś, a ja cię pilnowałam.
      - Czy wszyscy wiedzieli, gdzie przebywasz?
      - Tak. Nie ukrywałam tego. Odwiedzali mnie nawet kolejno.
      - Random także?
      - Owszem - skrzywiła się. - Kilka razy.
      - Skąd ta mina?
      - Za późno, by udawać, że go lubię - oświadczyła. - Sam wiesz. Nie podobają mi się ludzie, którymi się otacza: różni przestępcy, muzycy jazzowi... Starałam się być uprzejma, kiedy odwiedzał mój cień, ale było to bardzo uciążliwe. Ci ludzie kręcili się bez przerwy, jakieś jam sessions, poker całymi nocami... Mieszkanie cuchnęło potem przez parę tygodni. Zawsze z ulgą przyjmowałam jego odjazd. Przepraszam. Wiem, że go lubisz, ale chciałeś znać prawdę.
      - Raził twoje delikatne poczucie estetyki. W porządku. Chciałbym teraz wrócić do tego krótkiego okresu, gdy byłem twoim gościem. Random zjawił się u nas dość nieoczekiwanie, ścigało go pół tuzina wrednych typów, których pozbyliśmy się w twoim salonie.
      - Przypominam to sobie, bardzo dokładnie.
      - Pamiętasz tych ludzi? Te stwory, którymi musieliśmy się zająć?
      - Tak.
      - Na tyle dokładnie, że poznałabyś takiego, gdybyś go znowu zobaczyła?
      - Chyba tak.
      - To dobrze. A widziałaś takiego wcześniej?
      - Nie.
      - A potem?
      - Nie.
      - Może słyszałaś, jak ktoś o nich mówił?
      - Jeśli nawet, to nie pamiętam. Czemu pytasz?
      - Jeszcze za wcześnie - pokręciłem głową. - Pamiętaj, że to ja mam zadawać pytania. Pomyśl teraz o wcześniejszym okresie. O wypadku, przez który trafiłem do Greenwood. Może nawet jeszcze wcześniej. Co się zdarzyło i jak się o tym dowiedziałaś? W jakich okolicznościach? Jaka była w tym twoja rola?
      - No, tak - mruknęła. - Wiedziałam, że zapytasz mnie o to wcześniej czy później. Otóż Eryk skontaktował się ze mną zaraz następnego dnia, z Amberu, przez Atut - spojrzała na mnie uważnie, zapewne by sprawdzić, jak to przyjmuję, obserwować moje reakcje. Zachowałem kamienny wyraz twarzy. - Powiedział, że poprzedniego wieczoru miałeś paskudny wypadek i jesteś w szpitalu. Kazał cię przenieść do prywatnej kliniki, gdzie miałabym więcej do powiedzenia w kwestii przebiegu kuracji.
      - Innymi słowy, chciał, żebym pozostał rośliną.
      - Chciał, żeby trzymali cię pod narkozą.
      - Czy przyznał się, że ponosi odpowiedzialność za ten wypadek?
      - Nie mówił, że polecił komuś przestrzelić ci oponę, ale wiedział, że to właśnie się stało. A skąd mógł wiedzieć? Kiedy się zorientowałam, że zamierza zawładnąć tronem, uznałam, że postanowił usunąć cię ostatecznie. Gdy mu się to nie powiodło, logicznym rozwiązaniem było unieruchomić cię aż do koronacji.
      - Nie wiedziałem, że ktoś przestrzelił mi oponę - powiedziałem.
      Zmieniła się na twarzy. Potem się opanowała.
      - Mówiłeś, że wiesz, że to nie był wypadek. Że ktoś próbował cię zabić. Sądziłam, że jesteś poinformowany o szczegółach.
      Znowu, po raz pierwszy od dłuższego czasu, wkroczyłem na niepewny grunt. Wciąż odczuwałem skutki amnezji, których pewnie nie pozbędę się już nigdy. Wspomnienia z okresu poprzedzającego wypadek były raczej mgliste. Wzorzec przywrócił mi pamięć całego życia, ale wstrząs zniszczył chyba nieodwracalnie reminiscencje wydarzeń bezpośrednio sprzed wypadku. Nie było w tym nic niezwykłego. Raczej uszkodzenie organiczne niż zwykłe zaburzenia funkcjonalne. Nie rozpaczałem zanadto, szczęśliwy, że odzyskałem całą resztę. Co do samej katastrofy, to przypominałem sobie wystrzały. Były dwa. Może nawet dostrzegłem postać z karabinem, przelotnie i za późno. A może to tylko fantazja. Chyba jednak nie. Myślałem o czymś takim, kiedy zmierzałem do Westchester. Jednak nawet teraz, kiedy miałem władzę w Amberze, niechętnie przyznawałem się do tej luki. Raz już udało mi się oszukać Florę, choć dysponowałem o wiele mniejszym zasobem informacji. Postanowiłem nie zarzucać zwycięskiej kombinacji.
      - Nie miałem możliwości, żeby wysiąść i sprawdzić, w co trafił - odparłem. - Słyszałem strzały. Straciłem panowanie nad wozem. Uznałem, że to opona, ale nie wiedziałem na pewno. Zapytałem wyłącznie dlatego, że byłem ciekaw, jak się o tym dowiedziałaś.
      - Już ci mówiłam: Eryk mi powiedział.
      - Zaniepokoił mnie raczej sposób, w jaki to mówiłaś. Odniosłem wrażenie, że znałaś szczegóły, zanim jeszcze się z tobą skontaktował.
      Potrząsnęła głową.
      - Musisz mi wybaczyć niezręczne sformułowanie. Czasem tak to wygląda, gdy wspomina się o minionych zdarzeniach. Muszę zaprzeczyć temu, co sugerujesz. Nie miałam nic wspólnego z wypadkiem i nie wiedziałam z góry, że się wydarzy.
      - Ponieważ nie ma tu Eryka, który mógłby zaprzeczyć lub potwierdzić twoje słowa, zostawmy tę sprawę - oświadczyłem. - Na razie.
      Powiedziałem to, by ją zmusić do obrony, odwrócić uwagę od jakiegoś niezręcznego słowa czy wyrażenia, które zdradziłoby niewielką lukę, wciąż istniejącą w mojej pamięci.
      - Czy poznałaś tożsamość osoby, która do mnie strzelała? - spytałem.
      - Nigdy - odparła. - Pewnie jakiś płatny morderca. Nie wiem.
      Coś mnie niepokoiło, ale nie potrafiłem dokładnie określić, co.
      - Czy Eryk powiedział, kiedy zabrano mnie do szpitala?
      - Nie.
      - Dlaczego, kiedy byłem u ciebie, próbowałaś przejścia do Amberu, zamiast użyć Atutu Eryka?
      - Nie mogłam go wywołać.
      - Mogłaś wezwać kogokolwiek innego, żeby cię przerzucił - stwierdziłem. - Floro, wydaje mi się, że kłamiesz.
      Szczerze mówiąc, była to tylko próba, by zbadać jej reakcje. Dlaczego nie?
      - W jakiej kwestii? - spytała. - Nikogo nie mogłam wywołać. Wszyscy byli zajęci czym innym. O to ci chodziło?
      Przyglądała mi się uważnie. Uniosłem rękę i wyciągnąłem w jej stronę, a za moimi plecami, tuż za oknem, zajaśniała błyskawica. Grzmot zrobił duże wrażenie.
      - Grzeszysz, pomijając prawdę - spróbowałem.
      Ukryła twarz w dłoniach i zaszlochała.
      - Nie wiem, czego ode mnie chcesz! - zawołała. - Odpowiedziałam na wszystkie pytania! O co ci jeszcze chodzi? Nie wiem, dokąd zmierzałeś, kto do ciebie strzelał ani kiedy to się stało! Znam tylko fakty, które ci podałam!
      Albo była szczera, albo nie do złamania tymi metodami. Tak czy tak, traciłem tylko czas, bez szans na uzyskanie czegokolwiek. Lepiej zresztą zostawić temat wypadku, zanim zacznie się domyślać, jaki jest dla mnie ważny. Jeśli kryło się w tym coś, o czym nie wiedziałem, wolałbym trafić na to pierwszy.
      - Chodź ze mną - powiedziałem.
      - Gdzie?
      - Mam coś, co powinnaś zidentyfikować. Wytłumaczę ci, dlaczego, kiedy już to zobaczysz.
      Wstała i poszła za mną. Zabrałem ją do pokoiku, gdzie leżały zwłoki. Chciałem, żeby je obejrzała, zanim opowiem jej o Cainie.
      - Tak - mruknęła. - Nawet, gdybym go nie poznała, chętnie powiem, że tak. Dla ciebie.
      Burknąłem coś niewyraźnie. Rodzinna solidarność zawsze mnie trochę wzrusza. Nie wiem, czy uwierzyła w moją historię. Ale ponieważ pewne sprawy równoważyły się z pewnymi innymi, nie miało to większego znaczenia. Nie powiedziałem jej o Brandzie, a ona nie miała chyba żadnych informacji na jego temat. Kiedy już skończyłem, jej jedynym komentarzem było:
      - Do twarzy ci z tym Klejnotem. Co z nakryciem głowy?
      - Za wcześnie, by o tym mówić.
      - Jeżeli moja pomoc przyda się na coś...
      - Wiem - stwierdziłem. - Wiem.
     
     
      Mój grobowiec to spokojne miejsce. Stoi samotnie na skalistym zboczu, z trzech stron osłonięty przed żywiołami, otoczony naniesioną tu ziemią, w której rośnie para karłowatych drzew, rozmaite krzaki, zielsko i pędy górskiego bluszczu. Położony jest jakieś trzy kilometry za szczytem Kolviru. To długa, niska budowla. Przed frontonem stoją dwie ławeczki, a bluszcz łaskawie skrył większą część napuszonego hasła, jakie wyryto pod moim imieniem. Nietrudno zrozumieć, że zwykle stoi pusty.
      Tego wieczoru jednak zaszyliśmy się tutaj wraz z Ganelonem, z solidnym zapasem wina, pieczywa i zimnych mięs.
      - Nie żartowałeś - zawołał, kiedy zsiadł z konia, podszedł do ściany i odsunąwszy liście odczytał w świetle księżyca wyryte na murze słowa.
      - Pewnie, że nie - odparłem, schodząc na dół, by zająć się końmi. - To mój grób.
      Przywiązałem wierzchowce do pobliskiego krzaka, odpiąłem torby z zapasami i przeniosłem je na ławeczkę. Ganelon przyłączył się do mnie, gdy tylko otworzyłem pierwszą butelkę i nalałem ciemnego wina do dwóch głębokich kielichów.
      - Wciąż tego nie rozumiem - oznajmił, odbierając swoją porcję.
      - A co tu jest do rozumienia? Umarłem i zostałem tu pochowany - wyjaśniłem. - To mój memoriał - dodałem poważniej. - Pomnik, jaki się stawia, gdy nie można odnaleźć ciała. Dopiero niedawno się o nim dowiedziałem. Zbudowano go kilka stuleci temu, gdy uznano, że już nie wrócę.
      - To trochę niesamowite - stwierdził. - A co jest w środku?
      - Nic. Chociaż zapobiegliwie zrobili tam niszę i urnę na wypadek, gdyby moje szczątki jednak się pojawiły. W ten sposób zabezpieczyli się na obie możliwości.
      Ganelon zrobił sobie kanapkę.
      - Czyj to był pomysł? - zapytał.
      - Random sądzi, że Branda albo Eryka. Nikt dokładnie nie pamięta. Wszyscy wtedy uznali, że to rozsądna idea.
      Zachichotał złośliwie. Nieprzyjemnie zgrzytliwy śmiech doskonale pasował do pokrytej zmarszczkami i bliznami rudobrodej postaci.
      - A teraz, co się z tym stanie?
      Wzruszyłem ramionami.
      - Któreś z nich uważa pewnie, że szkoda marnować porządny grób, i oczekuje, że wkrótce zajmę należne mi miejsce. Na razie jednak jest to dobre miejsce, żeby się upić. Nie złożyłem sobie jeszcze kondolencji.
      Przykryłem jedną kanapkę drugą i zjadłem obie. Po raz pierwszy od powrotu miałem okazję się odprężyć - i na dłuższy czas chyba ostatnią. Trudno powiedzieć. Ale od tygodnia nie miałem możliwości, żeby spokojnie pogadać z Ganelonem, a był on jedną z niewielu osób, którym ufałem. Chciałem mu o wszystkim opowiedzieć. Musiałem. Musiałem porozmawiać z kimś, kto nie był zamieszany w te sprawy tak, jak my wszyscy.
      Opowiadałem. Księżyc przesunął się spory kawałek, a w moim grobowcu rósł wolno stos potłuczonego szkła.
      - A jak inni to przyjęli? - zapytał Ganelon.
      - Jak było do przewidzenia - odparłem. - Wiem, że Julian nie uwierzył w ani jedno słowo, choć twierdzi, że wierzy. Zna mój stosunek do jego osoby, ale w aktualnej sytuacji woli powstrzymać się od oskarżeń. Benedykt chyba też mi nie wierzy, ale w jego przypadku o wiele trudniej odgadnąć, co myśli. Zwleka i mam nadzieję, że póki nie jest pewien, wszelkie wątpliwości tłumaczy na moją korzyść. Co do Gerarda, mam wrażenie, że ta kropla przepełniła czarę i straciłem resztki jego zaufania. Wraca jednak jutro do Amberu i pojedzie ze mną do Gaju po ciało Caine'a. Nie chcę zmieniać tej wyprawy w safari, ale wolę, by był ze mną ktoś z rodziny. Deirdre robiła wrażenie zadowolonej. Jestem pewien, że nie uwierzyła. Ale to bez znaczenia. Zawsze stała po mojej stronie i nie lubiła Caine'a. Chyba podoba jej się, że umacniam swoją pozycję. Nie wiem, co sądzi Llewella. Moim zdaniem, wcale jej nie obchodzi, co któreś z nas robi drugiemu. Fiona za to zdawała się lekko rozbawiona. Chociaż, zawsze traktuje nasze sprawy obojętnie i z wyższością. Trudno powiedzieć, co naprawdę myśli.
      - Powiedziałeś im o tej historii z Brandem?
      - Nie. Mówiłem tylko o Cainie i że chcę, by jutro wieczorem wszyscy byli w Amberze. Wtedy poruszę sprawę Branda. Mam pewien pomysł i chcę go sprawdzić.
      - Rozmawiałeś z nimi poprzez Atuty?
      - Zgadza się.
      - Jest coś, o co chciałbym cię spytać. W tym świecie Cienia, który odwiedziliśmy, żeby zdobyć broń, istniały telefony...
      - Tak?
      - Dowiedziałem się tam o różnych elektronicznych zabawkach. Jak myślisz, czy to możliwe, by Atuty były na podsłuchu?
      Zaśmiałem się, ale umilkłem, gdy zdałem sobie sprawę z implikacji tego przypuszczenia.
      - Właściwie nie wiem - stwierdziłem w końcu. - Tak wiele tajemnic otacza prace Dworkina... Nic takiego nie przyszło mi do głowy. Nigdy nie próbowałem. Chociaż, zastanawiam się...
      - Czy wiesz, ile istnieje kompletów?
      - Każdy w rodzinie ma talię lub dwie, a w bibliotece jest z dziesięć zapasowych. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy istnieją jeszcze jakieś inne.
      - Wielu rzeczy można by się dowiedzieć po prostu słuchając rozmów.
      - Owszem. Talia taty, Branda, ta, którą miałem na początku, i ta, którą zgubił Random... do diabła! Sporo tego. Nie wiadomo, co się z nimi dzieje. Nie wiem, co właściwie powinienem zrobić w tej sprawie. Chyba przeprowadzić inwentaryzację i wykonać pewne eksperymenty. Dzięki, że o tym wspomniałeś.
      Skinął głową i przez chwilę popijaliśmy w milczeniu.
      - Co masz zamiar robić, Corwinie? - zapytał po pewnym czasie.
      - Z czym?
      - Ze wszystkim. Kogo zaatakujemy i w jakiej kolejności?
      - Gdy tylko sprawy tutaj, w Amberze, trochę się ułożą, planowałem prześledzić bieg czarnej drogi aż do jej początków - odparłem. - Teraz jednak zmieniłem porządek priorytetów. Chcę możliwie szybko ściągnąć tu Branda, o ile jeszcze żyje. Jeśli nie, chcę wiedzieć, co mu się przytrafiło.
      - Ale czy nieprzyjaciel pozostawi ci dość czasu? Może już w tej chwili szykuje nową ofensywę?
      - Masz rację. Myślałem o tym. Mam jednak przeczucie, że nie będą się spieszyć, zwłaszcza po ostatniej klęsce. Muszą na nowo zebrać siły, przygotować armię, przeanalizować sytuację z uwzględnieniem naszego nowego uzbrojenia. W tej chwili zamierzam jedynie umieścić wzdłuż czarnej drogi posterunki strażnicze, by ostrzegły nas odpowiednio wcześnie o ich ewentualnych ruchach. Benedykt zgodził się zająć całą operacją.
      - Zastanawiam się, ile mamy czasu.
      Nalałem mu jeszcze wina, ponieważ była to jedyna odpowiedź, jaka mi przyszła do głowy.
      - W Avalonie sprawy nigdy nie były tak skomplikowane. To znaczy, w naszym Avalonie.
      - Fakt - przyznałem. - Nie ty jeden tęsknisz do tamtych dni. Teraz, w każdym razie, wydają się proste.
      Pokiwał głową. Poczęstowałem go papierosem, ale odmówił. Wolał swoją fajkę. W świetłe płomyka zapałki obserwował Klejnot Wszechmocy na mojej piersi.
      - Mówisz, że rzeczywiście potrafisz tą zabawką wpływać na pogodę? - zapytał.
      - Tak.
      - Skąd wiesz?
      - Sprawdziłem. Udało się.
      - A co zrobiłeś?
      - Ta burza dziś po południu. Była moja.
      - Zastanawiam się...
      - Nad czym?
      - Co ja bym zrobił, gdybym miał taką władzę. Jak bym jej użył.
      - Pierwsza rzecz, jaka mi przyszła do głowy - odparłem, klepiąc mur mego grobowca - to zniszczyć to miejsce, uderzać w nie gromami, póki nie rozpadnie się w gruzy. Nie pozostawić cienia wątpliwości co do moich uczuć i mojej potęgi.
      - Czemu zrezygnowałeś?
      - Zastanowiłem się trochę. Uznałem... Do diabła! Ten grób może się przydać, i to już niedługo, jeśli nie będę dość sprytny, dość twardy albo jeśli nie będę miał szczęścia. Gdyby to nastąpiło, to gdzie właściwie chciałbym, żeby zrzucili moje kości? Pomyślałem, że to naprawdę dobry punkt: wysoko położony, czysty, z nie ujarzmionymi jeszcze żywiołami. Widać tylko skały i niebo. Gwiazdy, chmury, słońce, księżyc, wiatr, deszcz... Lepsze towarzystwo niż kupa innych sztywniaków. Czemu niby miałbym leżeć przy kimś, kogo nie chcę mieć przy sobie teraz? A nie ma wielu takich, których bym chciał.
      - Robisz się ponury, Corwinie. Albo pijany. Albo jedno i drugie. W dodatku zgorzkniały. Nie służy ci to.
      - Skąd niby wiesz, co mi służy?
      Poczułem, jak sztywnieje obok mnie, i zaraz się odpręża.
      - Nie wiem - odpowiedział. - Po prostu mówię to, co widzę.
      - Jak tam nasi żołnierze? - spytałem.
      - Chyba wciąż jeszcze oszołomieni, Corwinie. Przybyli tu, by stoczyć świętą wojnę na stokach nieba. Uważają, że o to szło w zeszłotygodniowej strzelaninie. Są więc szczęśliwi, ponieważ zwyciężyliśmy. Ale to wyczekiwanie w mieście... Nie rozumieją tego. Niektórzy z tych, których uważali za wrogów, są teraz przyjaciółmi. Więc czują niepokój. Wiedzą, że mają być gotowi do walki, ale nie mają pojęcia, przeciw komu i kiedy. Nie mogli opuszczać kwater, więc nie zdają sobie sprawy, jak bardzo ich obecność irytuje regularną armię i wszystkich mieszkańców. Ale chyba szybko się zorientują. Czekałem, by poruszyć z tobą tę sprawę, ale byłeś ostatnio bardzo zajęty...
      Przez długą chwilę skupiałem uwagę na papierosie.
      - Będę chyba musiał z nimi porozmawiać - stwierdziłem w końcu. - Jutro nie będę miał okazji, a sądzę, że trzeba podjąć jakąś decyzję. Może przenieść ich do obozu w lesie Arden. Tak, najlepiej jutro. Jak tylko wrócimy, pokażę ci na mapie odpowiednie miejsce. Powiesz im, że to w celu lepszej kontroli nad czarną drogą. Że kolejny atak może nastąpić w każdej chwili, co zresztą jest prawdą. Musztruj ich, utrzymuj zdolność bojową. Zjawię się tam, gdy tylko będę mógł, i pogadam z nimi.
      - Zostaniesz wtedy w Amberze bez żadnej ochrony osobistej.
      - Zgadza się. Ryzyko jednak może się opłacić. Będzie to demonstracja zaufania, a jednocześnie dowód rozwagi. Tak, sądzę, że okaże się to rozsądnym posunięciem. Jeśli nie... - wzruszyłem ramionami.
      Nalałem nam obu i cisnąłem pustą butelkę do grobowca.
      - Przy okazji - dodałem. - Przepraszam.
      - Za co?
      - Za to, że jestem ponury, pijany i zgorzkniały. Nie służy mi to.
      Zachichotał i stuknął się ze mną kielichem.
      - Wiem - oświadczył. - Wiem.
      I tak siedzieliśmy pod zachodzącym księżycem, póki ostatnia butelka nie została pogrzebana wśród swych towarzyszek. Rozmawialiśmy o dawnych dniach. Potem milczeliśmy, a ja wpatrywałem się w gwiazdy nad Amberem. Dobrze, że przyszliśmy w to miejsce, lecz teraz wzywało mnie miasto. Ganelon wyczuł, o czym myślę, wstał, przeciągnął się i ruszył do koni. Ulżyłem sobie przy ścianie mojego grobowca i poszedłem za nim.